Przed nami Nowy Rok Pański. Okraszony cudownymi życzeniami, przystrojony w nadzieję, tłusty w świąteczne obiady powoli rusza się z posad, aby przypominać nam o nieuchronności czasu. Ale trochę wcześniej – miesiąc przed 1 stycznia (tak, jakby nie zważał na reguły obrotów ziemi i słońca) – ruszył inny Nowy Rok. Nie mniej ważny, bo rok jubileuszowy. A dla człowieka biznesu to czas szczególny: Wielki Jubileusz Miłosierdzia.
Nie uważam tego tekstu za spóźniony. Piszę o Roku Miłosierdzia, bo muszę. Nie mogę pominąć tego faktu, ponieważ właśnie o tej cnocie powinno się teraz mówić i pisać cały rok. I innych też zachęcam: taki jest bowiem obowiązek (i prawo) roku jubileuszowego.

Nieracjonalność czy normalność?

Cnota to zaiste skandaliczna, niektórzy powiedzą: nieracjonalna. Spójrzmy na Pismo Święte. W samym centrum pouczeń o Bożym Miłosierdziu znajdujemy przecież przypowieść o synu marnotrawnym (lub jak chyba powinno się ją nazywać: o miłosiernym ojcu). Piętnasty rozdział Ewangelii św. Łukasza przedstawia scenę, która wydaje się słodka, prawdziwa, wzruszająca. Powracający łachmyta, jeden z synów, zdrajca rodu zostaje przygarnięty przez miłościwego ojca, który w dodatku cały czas na niego oczekiwał. W cieniu perykopy jawi się postawa drugiego syna, który mimo wieloletniej wierności nie otrzymuje od ojca tyle dobra, czułości, co nawracający się włóczęga.
Scena piękna – do czasu, gdy sami nie poczujemy, że bliżej nam do postawy starszego syna. Cały czas lepiej lub gorzej staramy się dotrzymać kroku Jezusowi, mówiąc oględnie: jesteśmy wierni Bogu (nawet czytając ten tekst, potwierdzamy tę tezę, bo ten co mija kościół z daleka, raczej go nie przeczyta). Czar pryska, gdy jednak jakiś „duchowy włóczęga” mniema, że jest nam równy, albo ten co tyle lat zmarnował („nierób jeden!”) chce posiadać ten sam status co my. Gdy ten, który przychodzi po przebaczenie, chce jednocześnie, aby było jak dawniej. Przebaczamy – i owszem, ale… po sprawiedliwości. Każdy powinien znać swoje miejsce w szeregu. We wspomnianej przypowieści ojciec przywraca jednak synowi taką samą godność, jaką miał przedtem. Ba, jeszcze większą: wkłada mu pierścień na rękę, żeby nie było wątpliwości, że jest pełnoprawnym członkiem rodu. Jest coś takiego w tej scenie, co kłuje swoją przesadą, jest to jakiś nietakt wobec starszego syna, jawna niesprawiedliwość…
Kilka rozdziałów wcześniej spotykamy Jezusa, który kreśli przed oczami pewnego uczonego w Piśmie obraz „bliźniego” – to obraz szczególny, którego Żyd spodziewać się nie mógł. Jako przykład cnót i wzór do naśladowania Jezus przedstawia Samarytanina, a więc kogoś znienawidzonego przez naród izraelski, reprezentanta ludu małodusznego i niewiernego. Wśród ludzi idących po drodze z Jerozolimy do Jerycha (a byli tam i czcigodny kapłan, i szanowany lewita) tylko wspomniany Samarytanin zdobył się na odwagę i otoczył opieką leżącego w rowie nieszczęśnika. I to on ma być wzorem cnót… Ale dla Żyda to nie była łatwa nauka. Dlaczego Jezus zrehabilitował właśnie jednego z tych krnąbrnych mieszkańców Samarii? Przecież w tamtych czasach traktowano ich jak „podludzi”…
Tak, Pismo Święte jest pełne takich „irracjonalności” Bożego Miłosierdzia, pewnych niedorzeczności. Najwyższym przecież tego przejawem jest sam rdzeń Bożego Miłosierdzia, czyli krzyż, na którym umarł sam Bóg. Śmierć i Bóg? Te dwie rzeczywistości przenikają się ze sobą tylko dlatego, żeby człowiek mógł zostać usprawiedliwiony…
Wydaje się jednak, że miłosierdzie to nie tylko zamach na ludzki rozum i sprawiedliwość. W encyklice „Dives in misericordia” Jan Paweł II przywołuje jedno z podstawowych określeń biblijnych słowa „miłosierdzie”: rahamim. Słowo to oznacza czułą miłość, jaką matka otacza dziecko znajdujące się w jej łonie, pod jej sercem. Jest więc w miłosierdziu pewna logika. Wszakże nie ma nic nieracjonalnego w tym, że matka kocha swoje dziecko. Miłość matczyna jest tą, którą się zawsze przywołuje jako przykład miłości najdoskonalszej.
Miłosierdzie jest więc skrzyżowaniem szaleństwa z czymś, co w zasadzie powinno być dla nas naturalne. Z jednej strony nieracjonalne przekroczenie pewnych zasad i norm, z drugiej – normalność miłości. I taki właśnie jest Bóg: wychodzi po nas nawet wtedy, kiedy my się tego w ogóle nie spodziewamy i staje się dobrym Tatą. Podnosi nas z kurzu codziennego życia, mimo że my już dawno uważamy, że na pewne gesty nawet i Boga nie stać. Ciągle potrafi nas zaskoczyć swoją dobrocią. A dlaczego? Bo jest jak ta – wspomniana wyżej – kochająca matka, bo dla Niego naturalne jest: czekać, tęsknić, wypatrywać i podnosić z upadku. Coś, co dla człowieka jest nieroztropnością i stratą czasu, dla Boga jest mądrością i zasadą istnienia. Taka jest właśnie Miłość Miłosierna.

Zaufać

Dlatego miłosierdzie to wartość „skrojona na miarę” XXI wiek. Szalona i racjonalna zarazem. Nie bez przyczyny w ostatnich czasach mamy istny „pochód Miłosierdzia Bożego”. Zaczęło się na początku ubiegłego wieku, kiedy to niepozorna zakonnica z Polski, Faustyna Kowalska, odebrała od Pana Jezusa orędzie miłosierdzia. Następnie przyszedł papież z Polski, który to orędzie zamaszyście przedstawił światu (zob. chociażby wspomniana encyklika „Dives in Misericordia”). Ten przymiot Boga stał się dla niego jednym z wiodących motywów pontyfikatu. I dziś – niemal 100 lat po czasach św. Faustyny – chyba nie robimy zdziwionych min, gdy Ojciec Święty (już pochodzący z Argentyny) ogłaszając Rok Miłosierdzia, przypomina, że Bóg jest pełen radości, przede wszystkim gdy przebacza (bulla „Misericordiae vultus”).
Dlaczego teraz – w XXI wieku – świat ma sobie przypominać o miłosierdziu? Ano dlatego, że nigdy w przeszłości nie doświadczyliśmy takiej degradacji zaufania Bogu, a świat wydaje się coraz mniej Go potrzebować. Z jednej strony mamy do czynienia z brakiem poczucia grzechu i zdrady. Są więc tacy, którzy nie potrzebują przebaczenia, nie muszą wyciągać do nikogo ręki po pomoc, a już na pewno nie do Najwyższego. Sami sobie świetnie dają radę. Od czego jest nowoczesna technika, lekarze, psycholodzy, no i wreszcie… ziemscy przyjaciele. To ci, którzy sami sobie ten świat urządzają. Z drugiej strony spotykamy ludzi totalnie przygniecionych przez grzech, cierpienie. Są przekonani, że Bóg jest daleko, zdecydowanie za daleko. Nie dla nich wysiłek, starania i nieustanne nawracanie. Dla nich nie ma przebaczenia. Trzeba tylko jakoś to życie przeżyć.
Zarówno do jednych, jak i do drugich kieruje się okrzyk przyniesiony za pośrednictwem św. Faustyny: Jezu, ufam Tobie! To wyjaśnia wszystko. Nie chodzi o to, żeby starać się o Boże przebaczenie, wić się w pokutnym prochu, zataczać się w nieustannym korowodzie upadków i wzlotów (od których rzeczywiście można oszaleć). Trzeba po prostu zaufać Chrystusowi. On dokona reszty. Trzeba tylko zaufać i zrozumieć, że On nas kocha. Tylko tyle i aż tyle.
Dlatego Jan Paweł II powie na początku swojego pontyfikatu: „Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi!”. To nie było nic innego jak powtórka z „Dzienniczka” wspomnianej polskiej zakonnicy. Trzeba zdobyć się na odwagę i zaufać. Zawierzyć, że jest taka szalona miłość, która nas postawi do pionu, bez względu na to, na jakim poziomie będziemy. Przecież nic tak nie zmienia człowieka jak świadomość, że jest się kochanym. Ale miłosierdzie uczy nas również: zaufaj Jezusowi bardziej niż technice, bardziej niż sprawdzającym się horoskopom. „Jam zwyciężył świat!” – powiedział Jezus. Dlatego ta cnota jest tak istotna w dzisiejszym świecie: tak nowoczesnym i tak pooranym różnymi totalitaryzmami, cierpieniami, nałogami. To jest oblicze Boga na XXI w.
Czy taki wywód powinien pojawić się na łamach portalu dla biznesmenów? Nie jest to przecież tekst ściśle związany z etyką biznesu. Jestem jednak przekonany, że miłosierdzie to istotnie społeczna cnota. Bez wątpienia jedna z najważniejszych. Ale nie chodzi tylko o jałmużnę, pomoc biedniejszym czy gesty charytatywne (choć to również niezwykle ważne), ale o źródło tego postępowania. Często bowiem zatrzymujemy się na powierzchownych, czasem bardzo szlachetnych gestach, tracąc z oczu rzecz najważniejszą: nasze zaufanie Bożemu Miłosierdziu. Nawet wbrew ekonomicznym wykresom. To niemal irracjonalne zawierzenie pozwala każdemu z nas stać się miłosiernym dla innych.