Za nami wybory parlamentarne. Igrzyska demokracji. Czas, w którym na moment wyborcy zamieniają się miejscami z wybieranymi. Myśli ludzkie biegną wtedy ku przyszłości – aby pomarzyć, a także do przeszłości – aby rozliczyć. Chcemy, aby było lepiej. Myślimy o tym, w jaki sposób uczynić naszą ojczyznę lepszą, ładniejszą, no i przede wszystkim – bogatszą. Stawialiśmy sobie więc pytania, czy lepszy kapitalizm, czy może zwiększony socjal? Czy wybrać ekonomicznych liberałów, czy postawić na tych, co będą dbać o to, żeby każdy miał raczej po równo (no chociażby tak trochę)? Jaki ustrój gospodarczy zaproponuje nam partia, którą zakreśliliśmy na karcie? Te wszystkie pytania są ważne zwłaszcza dla człowieka biznesu, który wrażliwy jest na wszelkie zmiany i decyzje gospodarczo-ekonomiczne.
Jednocześnie słowa „biznes”, „przedsiębiorczość”, a z drugiej strony „system ekonomiczny” kojarzą się (mnie przynajmniej) ze słowem „solidarność”. Co i rusz bowiem słyszymy w mediach o systemie „solidarnościowym”, albo o tym, że ustrój może być solidarny albo liberalny. W zasadzie „solidarność” jest słowem, które wdarło się mocno do słownika wyborczego polityków. Jest słowem ważnym. Wartością, na którą chce postawić każdy. Na którą warto postawić.
Zgadzam się – na solidarność warto postawić. Wiedzą o tym politycy, wiedzą i prości ludzie, którzy tych polityków wybierają. Solidarność to typowo „polski wynalazek”. Co jak co, ale z tego właśnie zna nas cały świat, choć czasem my sami jej się wstydzimy (a może raczej wstydzimy się jej niewykorzystanych szans…?). O solidarności nie zapomina również katolicka nauka społeczna. Przecież u źródeł tej postawy stoi Ewangelia. A od czasów Jana Pawła II solidarność stała się jednym z ważniejszych filarów społecznego nauczania Kościoła.
Nie. Nie chcę teraz poruszać całego korpusu myśli społecznej Kościoła dotyczącego solidarności. Nie chcę też pisać o tym, jaki powinien być ustrój solidarnościowy. Chciałbym zastanowić się nad tym, gdzie jest miejsce naszej solidarności? Gdzie bije jej serce? Gdzie jej kolebka?
Z całą pewnością solidarność jest „wydarzeniem” społecznym. Tam, gdzie pojawia się wspólnota, dobro wspólne, społeczne obowiązki – tam jest miejsce dla solidarności. I nie powinno nas to w ogóle dziwić: taka jest jej natura. „Bo co to znaczy solidarność?” – pyta Jan Paweł II. „Solidarność to znaczy sposób bytowania wielości ludzkiej, na przykład narodu, w jedności, w uszanowaniu wszystkich różnic, wszystkich odmienności, jakie pomiędzy ludźmi zachodzą, a więc jedność w wielości, a więc pluralizm, to wszystko mieści się w pojęciu solidarności. Sposób bytowania ludzkiej wielości mniejszej lub większej, całej ludzkości, poszczególnego narodu, bytowania w jedności godnej człowieka” (Gdynia 1987). Papież zwraca szczególną uwagę na powinności całej wspólnoty względem jej członków. Mówi o „bytowaniu wielości”. Później dopowie także, że solidarność może zaistnieć tylko jako bycie wszystkich z wszystkimi, bycie wszystkich dla wszystkich (Gdynia 1987). To ciągłe myślenie Wojtyły o powinności wspólnoty jest dla niego znamienne.
Ten fakt wskazuje na pewien społeczno-systemowy wyraz solidarności. Jak najlepiej zadbać o bliźniego? O społeczeństwo? O naród? Systemowo. Stworzyć coś takiego, taki mechanizm, żeby wszyscy solidarnie wspierali innych – tych bardziej potrzebujących. Tak będzie skutecznie, tak będzie dla wszystkich taniej, wreszcie – tak będzie mniej bolało. Faktycznie – ciężar rozłożony na wiele ramion łatwiej dźwigać. „Jedni drugich brzemiona noście” – ten biblijny cytat z Listu św. Pawła do Galatów stał się w pewnym momencie jednym z głównych wezwań płynących z ust i papieża, i ks. Jerzego Popiełuszki. To są najgłębsze korzenie i zręby solidarności. Jej baza, fundament.
Ten fundament przypomina nam jednak o czymś bolesnym i uciążliwym: o brzemionie. O tym, że każda solidarność zawiera w sobie jakieś cierpienie, pewien ciężar. A może tylko „włos na podniebieniu”…? Ów ból jednak paradoksalnie solidarność nie tylko ożywia, lecz także buduje. To sprawia, że postawa ta nie zadawala się tylko zwykłym „systemem solidarnościowym”, albo inaczej: taki system jej po prostu nie wyczerpuje. Solidarność zawsze powstaje w trudzie, w znoju. I to jest właśnie ta „druga strona medalu”. Nie ta tkwiąca w składkach ZUS, czy w składkach zdrowotnych (z solidarnego punktu widzenia – jakże potrzebnych). To nie ta,, która za pomocą „janosikowego” buduje drogi pod Suwałkami. Tu chodzi o raczej o ciągłe wychodzenie z siebie, ciągłe poczucie, że ode mnie jednak coś zależy, czyjeś życie, czyjś los.
Dokładnie w myśl ks. Józefa Tischnera, który w „Etyce Solidarności” stawia nam przed oczami obraz miłosiernego Samarytanina. Człowiek słyszy krzyk konkretnego człowieka i biegnie mu pomóc. Zawiesza na chwilę swoje pochodzenie, stosunki społeczne i polityczne. Teraz najważniejszy jest ten, który cierpi i potrzebuje pomocy. I tu się rodzi solidarność. Można by rzec – w miłości. Bo nie ma solidarności bez miłości. Ale może mniej abstrakcyjnie, a bardziej konkretnie: nie ma jej bez cierpienia, bez krzyża, bez zastanowienia się nad losem swojego sąsiada. Zwłaszcza teraz warto to przypomnieć – w dobie mocno zinstytucjonalizowanej solidarności, kiedy już nie wiemy nawet, komu pomagamy swoimi składkami. W końcu zaczynamy narzekać, że nam się to nie zwraca, nie opłaca – że jest to po prostu niesprawiedliwe. Bo solidarność w wymiarze pieniądza nie zawsze nam się opłaca. Solidarność, jeśli nie jest pobudzana przez odruch serca, staje się martwym odruchem bezwarunkowym, tak jak comiesięczna składka do ZUS. Musi być – to jest. I już (chociaż ta składka dla przedsiębiorcy jest odczuwalna co miesiąc).
Nie jestem antyinstytucjonalistą (z pewnością jestem – antybiurokratą). Mało tego: jestem zwolennikiem dobrych, systemowych rozwiązań. Ale solidarność tkwi w nas. Bez ożywiania jej co dzień umiera – zamienia się w wygodny posąg instytucji. Tak jak babcia, którą oddało się do domu starców, za której pobyt płaci się comiesięczny abonament, nie odwiedzając babci ani razu.
I teraz – kiedy będą nowe rządy – mniej lub bardziej solidarne, warto sobie przypominać, że nie wyręczą nas one w codziennym ożywianiu solidarności. Nie zastąpią ciągłego wychodzenia z siebie. Do nas należy odkrywanie bliźniego obok siebie. Nie dajmy się zwieść. To instytucje zależą od żywej solidarności, a nie solidarność od instytucji.