Kościół jest pierwszorzędnie kontynuacją gestu Syna Bożego, który przyszedł na świat, aby nas szukać tam, gdzie jesteśmy. Przez biskupów, kapłanów i świeckich włączonych w posłanie Kościoła, przedłuża się ten gest Chrystusa, który przychodzi szukać w jakiś sposób ludzi, gdziekolwiek oni są, by dokonać podniesienia ich do tego, co boskie. Duch Święty jest „rzeką wody żywej wypływającej z przebitego boku Chrystusa”. W tym właśnie miejscu sytuuje się autentyczna podstawa pobożności i duchowości chrześcijańskiej, szczególnie zaś tej jej formy, która czci Serce Jezusa. Duch Święty – dodajmy – jest tą rzeką wody żywej wypływającej z uwielbionego człowieczeństwa Chrystusa, która – jak mówi Apokalipsa – spłynęła do miasta, wzbudzając wszędzie życie istot duchowych. Dlatego świat, w którym żyjemy, jest tym światem, o którym wiemy, że Duch Święty działa w nim, by wzbudzić tych, którzy podejmą wysiłek autentycznego życia.

Człowiek w zamyśle Bożym

Właśnie tutaj sytuuje się drugi aspekt tego, czym jest „tajemnica” Kościoła. Jest on – z jednej strony – z całą pewnością gestem Boga przychodzącego do człowieka. Jednak z drugiej strony jest on także odpowiedzią człowieka na działanie Boże. Kościół jest zasadniczo kontynuacją tego, co dokonało się w człowieczeństwie Chrystusa. Jeśli Chrystus jest równocześnie gestem Boga, który przychodzi szukać człowieka, to jest on też w swoim człowieczeństwie realizacją tego, czego Bóg chce dokonać w każdym człowieku. Dlatego w człowieczeństwie Chrystusa kontemplujemy prawdziwe oblicze naszego powołania.

Chrystus pokazuje nam zrealizowane w Nim to, czym rzeczywiście jest każdy człowiek w zamyśle Bożym. Wynika z tego, że chrześcijaństwo nie będzie polegać – pod działaniem Ducha Świętego – na niczym innym, jak na coraz dalej sięgającym przekształcaniu nas w Jezusa Chrystusa, na naszym wciąż rozwijającym się stawaniu się uczniami Jezusa Chrystusa. I to jest drugi aspekt Kościoła.

Jeśli Kościół jest tym, przez co przyjaźń Boża przychodzi do nas, to jest on także odpowiedzią tych, którzy uwierzyli i stanowią wielki lud Boży – „lud żyjących”. Tym, czego Chrystus szuka, gdy przychodzi do nas, jest udzielenie nam Ducha, uczynienie z nas „żyjących”. Jest w tym wszystkim coś, co nieustannie trzeba powtarzać: chrześcijaństwo jest orędziem życia. Jezus mówi: „Przyszedłem, aby mieli życie, i mieli je w obfitości”. Chodzi o prawdziwe życie, czyli życie Boże.

Kościół żyjących

Wiemy bardzo dobrze, że tym, co decyduje o dobrym życiu, jest jego duchowy rozwój i rozszerzanie się. Co to znaczy? Że może być życie udane na poziomie ludzkim – efektywne na poziomie myśli lub pozytywne na poziomie szczęścia; może być uważane za udane na poziomie kariery, ale mimo to nie dokonał się w nim autentyczny przełom duchowy. Znamy rozmaitych ludzi, którzy mają wszystko, czego potrzeba, aby zapewnić sobie udane życie, a z dziwną skutecznością potrafią roztrwonić wszystko. Roztrwonią miłość, karierę, swoje osiągnięcia, ponieważ nie szukają dopełnienia siebie inaczej, jak tylko na poziomie sukcesu ludzkiego.

Znamy też ubogich w pełnym znaczeniu tego słowa. Jednak najuboższymi pośród ubogich nie są ubodzy na poziomie ekonomicznym. Ubogimi są ci, którzy doświadczają czegoś w rodzaju ogołocenia wewnętrznego – są puści na poziomie uczuciowości. Są tacy, którzy ponieśli porażkę na poziomie kariery, którą nie umieli odpowiednio pokierować. Ubogimi są także, nigdy o tym nie zapominajmy, ci, którzy są pozbawieni zdrowia – ten nieogarniony świat chorych, pozbawionych wszelkiej życiowej satysfakcji. A przecież w tym świecie ubogich spotyka się przedziwne osiągnięcia duchowe – niezrównane narodziny miłości. Pokazuje to jasno, że wynik życia nie tylko jest związany z jego zewnętrznymi okolicznościami, ale zasadniczo jest rezultatem pewnej realizacji duchowej, pewnego uczestniczenia w obrazie Chrystusa. W takiej mierze, w jakiej w życiu jest obecna miłość, w takiej jest ono udane. Sprawia to udział w Kościele żyjących.

Duch ewangeliczny

Kościół – jak zostało już powiedziane – sprawia zasadniczo, że lud chrześcijański stara się naśladować Jezusa Chrystusa i być Mu wiernym. Oczywiście, w tym punkcie – wiemy to wszyscy – nikt spośród nas nie może powiedzieć, że już jest prawdziwym uczniem. Co więcej, czujemy wyraźnie, do jakiego stopnia nasze niewierności sprawiają, że nie wcielamy i nigdy w pełni nie świadczymy o ideale ewangelicznym. Ale istotne jest to, że nasze życie odpowiada na pewien ruch, jest otwarte na działanie ducha i w ten sposób może powoli, pokornie, ulegle postępować na drodze przemiany w Jezusie Chrystusie – drodze autentycznego ducha ewangelicznego.

Trzeba również powiedzieć, że w życiu ewangelicznym fundamentalne znaczenie mają dwie rzeczy. Z jednej strony jest to, oczywiście, miłość naszych braci, będąca świadectwem, którego ludzie uprzednio od nas oczekują. Zasadnicze znaczenie ma to, że współczesne chrześcijaństwo jest chrześcijaństwem miłości i że chrześcijanie promieniują – zarówno między sobą, jak i na zewnątrz – wymownym tchnieniem miłości. Nie jest to widoczne tak, jak byśmy chcieli, gdyż zmowa mediów przeciw chrześcijaństwu nie pozwala na ukazywanie tego faktu. Ale z drugiej strony nieodzowne jest, aby chrześcijanie nie rezygnowali jednostronnie z miłości Boga na rzecz miłości bliźniego. Trzeba, oczywiście, aby kochali swoich braci, ale miłość ta nie może doprowadzić do zapominania, że na pierwszym miejscu mają kochać Boga. Trzeba, aby zrozumieli, że autentyczna podstawa ich czci wobec innych jest ostatecznie uzależniona od odnalezienia Jezusa Chrystusa i nawiązania z Nim głębokiej zażyłości.

Mówiono niekiedy, że chrześcijanie nie kochali swoich bliźnich, bo zbytnio kochali Boga, ale jest to stwierdzenie absurdalne. Jak miłość Boga mogłaby oddalać od miłości bliźniego? Wiemy bardzo dobrze, że gdy modlimy się, gdy przyjmujemy Komunię świętą i znajdujemy się w ten sposób w Bogu, to – przeciwnie – zostajemy najskuteczniej uwolnieni od naszego egoizmu i na nowo zachęcani do ofiarnego dania się innym.

Jeśli więc gromadzimy się, aby rozważać słowo Boże, modlić się, adorować Najświętszy Sakrament, czcić Najświętsze Serce Jezusa, to mamy rację my, a nie ci, którzy to lekceważą. Oczywiście, wszyscy musimy otworzyć się na potrzeby współczesnych ludzi – jest to jak najbardziej słuszne. Ale w żadnym wypadku nie możemy z tego powodu zrezygnować z tego, co jest niezrównanym skarbem powierzonym nam przez tradycję naszego Kościoła. Tym skarbem jest sam Bóg Stwórca i Odkupiciel, obecny i działający w naszym życiu.

Zaczyn duchowy

Została tutaj zwrócona już uwaga na wiarę i miłość. Z punktu widzenia Kościoła są to kwestie zasadnicze. Wielkim niebezpieczeństwem w naszych czasach jest pewien typ „beznadziei”. Wielkim aktualnym niebezpieczeństwem – wobec bezmiaru problemów, które nas niepokoją – jest też obecność pewnego rodzaju wątpliwości dotyczącej tego, czy jutro Kościół może być jeszcze tym, czym był wczoraj. Wielką pokusą dzisiejszych chrześcijan jest również pewien rodzaj defetyzmu, który skłania ich do zajęcia postawy wycofywania się z wiary. Ten defetyzm każe uznać za nieuniknione to, że środowiska intelektualne są dzisiaj bardziej lub mniej zdominowane przez ateizm albo – na odwrót – że w przyszłości nie będzie już istniał wielki lud chrześcijański i chrześcijaństwo w bardzo szybkim tempie zostanie zredukowane do małych grup żyjących w diasporze, które agresywnie będą walczyć o przetrwanie.

Ta wizja ma w sobie coś przerażającego. Kościół, który nie jest niezmierzonym tłumem rodzin, wielkim zastępem naszych parafii, wspólnotą ochrzczonych ludów, nie byłby już autentycznym Kościołem Jezusa Chrystusa. Kościół jest ze swej istoty Kościołem każdego; Kościołem, w którym wszyscy czują się u siebie; Kościołem, w którym są święci i grzesznicy; Kościołem, w którym są często przystępujący do Komunii świętej i przystępujący do niej raz do roku, a którzy mimo to należą do Kościoła. Ze swej natury Kościół jest wezwany, aby był obecny na całym okręgu ziemi.

Musimy oczywiście zawsze pracować, by to „ciasto ludzkie” było ożywiane przez zaczyn. Ale powiedzmy jeszcze raz – Kościół, który nie byłby już zaczynem, który nie byłby w stanie zakwasić ciasta ludzkości, przestałby mnie interesować.

Dopuszczamy więc dzisiaj pewien niepokój – a że jest pewien niepokój, to czujemy, i w pewnych momentach ulegamy naciskowi strachu. Co na to odpowiedzieć? Że jest prawdziwe i normalne, iż stajemy przed rozmaitymi problemami. Jednak trzeba pamiętać, że nie powinno nas to niepokoić. Takie następstwo rzeczy jest na porządku dziennym. Wszystkie wielkie problemy, które niepokoją nasze pokolenie: kryzys cywilizacji, niekontrolowany rozwój nauki, wielkie zaburzenia socjologiczne itd., stanowią integralną część rozwoju stworzenia, które jest dziełem Bożym.

Bóg chciał stworzenia będącego w ruchu, który ze swej natury nie jest – i trzeba to uznać ze spokojem – uspokajający, ale często rozwija się burzliwie, a nawet wywołuje wstrząsy. Jest więc normalne, że Kościół Jezusa Chrystusa – jak to często działo się w toku historii – jest wstrząsany przez poruszenia, których źródłem jest cywilizacja. Fakt, że współczesny świat stawia przed nami wyzwania, nie powinien nas niepokoić. II Sobór Watykański był odpowiedzią Kościoła na wyzwania rzucone przez ówczesny świat i wciąż oczekuje na pełne wprowadzenie w życie.

Odnowa wiary i modlitwy

Aby jednak przyjąć wyzwania naszych czasów, trzeba żyć; trzeba być napełnionym wiarą w Chrystusa i w Jego życie nadprzyrodzone; trzeba karmić się Eucharystią i być odnawianym przez modlitwę. Oczywiście, jeśli współczesny świat miałby znaleźć Kościół osłabiony od wewnątrz, Kościół, w którym uległaby pomniejszeniu wiara, wtedy istniałyby uzasadnione powody do niepokoju. Niebezpieczeństwo dzisiejsze nie tkwi poza Kościołem, ale wewnątrz Kościoła. Nie trzeba niepokoić się tym, co dzieje się w świecie, ale przede wszystkim trzeba troszczyć się o jakość życia kościelnego, gdyż to ona zdecyduje o tym, w jakim kierunku potoczą się dzieje ludzkości.

Prawdziwym niebezpieczeństwem dla przyszłości świata byłoby osłabienie wiary, życia wewnętrznego, kultury chrześcijańskiej, wierności przykazaniom, które są przykazaniami moralności ewangelicznej i chrześcijańskiej. Tutaj sytuuje się zasadnicze niebezpieczeństwo. Dlatego w każdej Mszy, która będzie celebrowana, trzeba ofiarować się Chrystusowi. My mamy Jemu się ofiarować, my – wielki lud pochodzący ze wszystkich stron, aby prosić Go o pomoc w byciu chrześcijanami, szeroko otwartymi na świat naszego czasu. Wszystko zależy od naszego głębokiego zakorzenienia w Jezusie Chrystusie. W taki sposób można stać się chrześcijaninem zdolnym do stawienia czoła jutrzejszemu światu – już nie w perspektywie defetyzmu, jakby coś istotnego miało zginąć już na zawsze, ale w poczuciu ufności, że Kościół Jezusa Chrystusa, w cywilizacji jutra ma do odegrania decydującą rolę.

W tej perspektywie, w tej postawie nadziei złożonej w wiecznym słowie Chrystusa, w poczuciu odpowiedzialności za dzisiejszy świat, która spoczywa na nas, czujemy potrzebę nieustannego odnawiania się w wierze i modlitwie, z ufnością i przekonaniem o niewymownych skarbach, których przez Kościół stale udziela nam Jezus Chrystus.