wywiad z ks. kard. Stanisławem Nagy SCJ

Drogi Księże Kardynale, porozmawiajmy na temat ostatniego pontyfikatu i przyjaźni Księdza Kardynała z Ojcem Świętym, Janem Pawłem II.

Na ten pierwszy temat już tak dużo się mówi, że trudno mi będzie nie powtarzać się, ale proszę. O tym pontyfikacie są już zresztą świetne publikacje. Najlepsza z nich to książka samego kardynała Josepha Ratzingera, pt. Jego mocna ręka trzyma moją – jego ostatnia publikacja przed wyborem. Jest to kapitalna synteza osobowości Jana Pawła II.

Piękna i symboliczna jest już sama okładka: Ojciec Święty wręcza krzyż kard. Ratzingerowi podczas ostatniej Wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej. Jest w niej znakomity rozdział o tym, kim był i co zrobił Ojciec Święty, pisany z punktu widzenia Kościoła powszechnego.

Szczerze zachęcam do lektury.

Prosimy Księdza Kardynała o błogosławieństwo i opiekę nad naszym duszpasterstwem, nad naszym „Talentem” – opiekę zarówno duchową, jak i merytoryczną. Chcielibyśmy dowiedzieć się jak najwięcej na tak ważne dla nas tematy jak: charyzmat i szczególne zadania przedsiębiorcy, rola świeckich w Kościele, w tym w Kościele powszechnym. Jak można byłoby najlepiej wykorzystać nasze talenty, gdzie jest najlepsze miejsce na ich wykorzystanie w różnego rodzaju duchowych i organizacyjnych formacjach Kościoła?

Problemy, które Pan chce poruszyć, to temat na długą, bardzo długą rozmowę, zatem dziś pozostanie mi pewnie opowiedzieć jakiś drobiazg, wspomnieć kilka sytuacji…

Moje kontakty z Ojcem Świętym, już dzisiaj ze Sługą Bożym Janem Pawłem II, to zupełnie niesłychana sprawa, fascynująca! Mogłem być tak blisko osoby, która zmierza już na ołtarze – przecież to jest nadprzyrodzona przygoda.

Czy istotne w zażyłości Księdza Kardynała z Ojcem Świętym było to, że obaj straciliście wcześnie Wasze matki? Albo to, że obaj jesteście z małych miasteczek?

Karol Wojtyła pochodził jednak z miasta średniej wielkości, jakim przed wojną były Wadowice, na pewno dużo większe aniżeli mój Bieruń. Obydwaj wcześnie straciliśmy matki, to fakt, lecz ja miałem dość liczne starsze rodzeństwo – 3 siostry i 2 braci. Wychowywałem się zatem w rodzinie, a jedna z sióstr, Maria, wręcz zastąpiła mi matkę. On tej sytuacji nie miał. Dla Niego praktycznie całą rodziną był ojciec. Jest tu więc pewne podobieństwo, ale i różnica.

Oczywiście, był jeszcze wpływ tradycyjnej pobożności lokalnej, w jego przypadku – podbeskidzkiej, w moim – śląskiej, tej przemysłowo-rolniczej, autentycznej pobożności, związanej z kościołem i związanej z życiem Kościoła. Głęboko przeżywało się wszystkie uroczystości, wszystkie święta i wszystkie okresy świąteczne – nawet te najmniejsze święta były nadzwyczajnie traktowane, o nich się wiedziało, one były w jakiś sposób wyrażane w życiu rodziny.

Ojciec Święty też to podkreślał, a ja widzę coraz lepiej z pewnej perspektywy, że ta „mała Ojczyzna” we mnie sporo „zainwestowała”. I bardzo wiele wziąłem z niej na całą drogę życia.

Proszę opowiedzieć o początkach tej Waszej niezwykłej przyjaźni?

Panie Redaktorze, nie wiem jak nazwać tę naszą znajomość. Niektórzy nazywali to przyjaźnią. Ja zawsze i wszędzie podkreślam, że w moim poczuciu ja nie dorastałem do przyjaźni z Ojcem Świętym, Janem Pawłem II. Zawsze uważałem, że nie jestem Jego partnerem, nie byłem Mu równy. Nie mam odwagi, żeby to, co stało między nami, nazwać przyjaźnią.

W korespondencji, którą otrzymywałem, i której pilnie strzegę, były zawsze te słowa: „Drogi Stanisławie, Przyjacielu”. Ale On mógł sobie tak mówić!

Może to od Jego strony tak wyglądało. Ale na temat tych Jego „przyjaźni”, mam swoją wiedzę, której z nikim nie będę się dzielił; niech to zostanie jako nasz wspólny sekret, udzielony mi przywilej, którego będę się starał strzec.

Odczuwałem w stosunku do tego Człowieka ogromny podziw. To była narastająca świadomość, że mam do czynienia z gigantem – gigantem myśli, gigantem życia moralnego i gigantem działania. To był dla mnie geniusz, nieprzeciętny człowiek.

Właściwie teraz dopiero zyskuję potwierdzenie tego odczuwania – nie zawsze bardzo wyraźnego, ale przecież kulminującego w słowie: geniusz. Teraz widzę, że może nawet mało powiedzieć: geniusz, bo i jakiś ogromny monolit, który już nie tylko w skali narodu, ale i w skali Kościoła powszechnego, w skali świata wyrasta do pomnikowej postaci. Jest łaską Bożą, że drogi naszego życia w pewien sposób się przecięły. Największą moją troską jest to, żeby wyciągnąć z tego właściwe wnioski.

Mój stosunek do Niego był zawsze pełen pokornego podziwu, a teraz jeszcze to szczególne zakłopotanie, że ja tego Człowieka, tego absolutnego Giganta w całej historii ludzkości, miałem okazję spotykać w sytuacjach tak bardzo zwyczajnych, prostych, ludzkich…, jak choćby na trasach narciarskich, przy naprawianiu nart, w dyskusjach i codziennych rozmowach; nieraz obserwowałem z podziwem jak On zatrzymywał się na ścieżce i trwał w zamyśleniu. Teraz ten Ktoś wyrósł, wystrzelił w górę. Okazało się, że będąc prostym, otwartym człowiekiem, nosił jednocześnie w sobie tego Geniusza, którego już dzisiaj widzimy.

Wiem, że te słowa i tak nie oddadzą dokładnie tego, co ja w tej chwili przeżywam, gdy pomyślę z tej perspektywy, że zostanie ogłoszonym błogosławionym i zostanie świętym – ten, z którym łączyły mnie tak bliskie stosunki.

Podkreślam, że na pewno nie były one najbliższe, jakie go łączyły z ludźmi, o których wiem. Ale to, co zostało mi ofiarowane, jest tak ogromnie cenne, że słów mi brakuje.

Kiedy spotkaliście się po raz pierwszy?

Byliśmy prawie rówieśnikami – On był rok ode mnie starszy – żyliśmy w tej samej Polsce, w tym samym Krakowie, okupację spędziliśmy w Podgórzu, a długo się nie znaliśmy. Przeżywaliśmy też wiele rzeczy inaczej. On, np. mimo wszystko, miał uznanie dla Piłsudskiego, a ja wolałem Korfantego. A jednak nas to nie dzieliło. Ja też miałem pewne ciągotki literackie…

Ale On od początku startował ku najwyższym piętrom. Spotkaliśmy się kiedy już byliśmy księżmi; ja nawet prędzej. Ale jednak od samego początku wiedziałem, że Wojtyła jest kimś nieprzeciętnym. Ten podziw dla człowieka na razie nieznanego, a przecież już sławnego w Krakowie, spowodował, że dążyłem do tego, żeby go poznać.

Zobaczyłem Go po raz pierwszy chyba w roku 1949, kiedy stałem w kącie kościoła Felicjanek, pod amboną i słuchałem jego kazań rekolekcyjnych, z ogromnym podziwem i uznaniem, gdyż już wcześniej słyszałem kim był w tym okresie Wojtyła w Kościele krakowskim.

Już po Jego powrocie z Rzymu?

Tak, już po powrocie. Ja już wtedy zająłem się nauką, zdawałem magisterium, przeszedłem ciężką gruźlicę, która mnie nękała przez dobrych 5 lat.

Ojciec Święty też miał poważne kłopoty zdrowotne, miał ciężki wypadek na Matecznym. Nawiasem mówiąc, kilka dni temu jedna z lekarek, pracowników naukowych krakowskiej Akademii Medycznej, odkryła historię choroby Ojca Świętego, dokładny opis tego, co się wtedy stało… W każdym razie wyszedłem z tej choroby, wyzdrowiałem do tego stopnia, że mogłem chodzić po górach i grać w piłkę. Obaj lubiliśmy sport.

Chorowaliśmy wprawdzie inaczej, ale jednak to nas troszkę łączyło. Łączyła nas też praca na KUL, kiedy ja już byłem po doktoracie, a On po habilitacji, był już profesorem i wykładał filozofię, a ja byłem teologiem fundamentalistą. Ponieważ wykładaliśmy i w Lublinie, i w Krakowie, więc dojazdy powodowały, żeśmy się spotykali dość często. Ale to były różne spotkania, tym bardziej, że już czuło się, że Wojtyła to jest ktoś wyjątkowy.

Następne zacieśnienie kontaktów nastąpiło kiedy ja zastąpiłem Go na stanowisku diecezjalnego duszpasterza służby zdrowia w Krakowie, kiedy został biskupem. Wtedy też miałem do dyspozycji tego duszpasterstwa Jego własne mieszkanie przy ul. Kanoniczej, gdzie odbywały się niektóre nasze spotkania.

Następnie On uczestniczył w II Soborze Watykańskim, na którym podejmowano problematykę eklezjologiczną, a ja byłem odpowiedzialny za katedrę eklezjologii na KUL-u. Jego wtedy bardzo interesowało co się w tym obszarze nauki dzieje. Rozmawialiśmy o tym przy okazji wypraw turystycznych, wypoczynkowych, na nartach czy w górach, bo On tego wtedy potrzebował.

Kiedy pojechaliście po raz pierwszy razem w góry, na narty? Dokąd? Kto kogo zaprosił?

Oczywiście, to On zapraszał.

Już tego dokładnie nie pamiętam, w każdym razie to była trasa – tak się mówiło – szlakiem praojców: z Kuźnic na Kasprowy, przez Halę Gąsienicową. Byliśmy i na Łomnicy, ale w lecie. Potem już bardzo częste były wyprawy do Doliny Chochołowskiej, w zimie, i to z tych wypraw mam najwięcej przeżyć, gdyż byliśmy bardzo często tylko we dwójkę, zdani na siebie. Dołączył do nas w pewnym momencie doktor Szczygieł (który potem został księdzem), dla ochrony i zabezpieczenia zdrowia kardynała krakowskiego. Wtedy już Wojtyła był pod ostrzałem władz, więc ta opieka była konieczna.

Ale chyba najbardziej cenne było to, że i wtedy, kiedy został papieżem, bywałem dość systematycznie zapraszany na wakacje w Castel Gandolfo. Wtedy też wiele byliśmy razem, widziałem Go na co dzień… i w kaplicy. Były także wyprawy w tamtejsze góry – podjeżdżało się autem dość daleko, a potem się szło…

I pomyśleć, że ten Człowiek potem już nie mógł chodzić i mógł być tylko wożony… Wtedy powiedziałem pierwszy raz, że to już nie było „chodzenie z krzyżem”, ale „powieszenie na krzyżu”. I z tego krzyża On rządził Kościołem.

Przez 10 lat bywałem systematycznie w Rzymie także i z tego tytułu, iż należałem do Międzynarodowej Komisji Teologicznej. On interesował się, oczywiście, pracami tej komisji i stąd mogliśmy się systematycznie widywać.

Tak nam się te drogi zbiegały.

Niestety, nie zbiegły się przy Jego śmierci… Było tam wielu Jego przyjaciół – ja nie miałem tego szczęścia, przyjechałem dopiero dwa dni później.

A kiedy ostatni raz się widzieliście?

Tuż przed Jego ostatnią chorobą – ja byłem u Niego na obiedzie w piątek 28 stycznia – a więc jakieś dwa miesiące przed śmiercią.

W Waszym klasztorze usłyszałem, że między godziną 20.00 a 22.00 Wasz telefon bardzo często był zajęty, bo Eminencja rozmawiał z Ojcem Świętym. Czego dotyczyły te rozmowy? Na pewno Ojciec Święty doceniał w Księdzu Kardynale znajomość określonego zagadnienia, obszaru spraw…

Głównymi tematami były te zagadnienia, w których ja byłem specjalistą – eklezjologia i ekumenizm. On odwoływał się do moich wiadomości, aczkolwiek… Może On to robił jedynie po to, żeby sprawdzić swoją wiedzę lub intuicję? Może tylko chciał poznać inny punkt widzenia!?

Eklezjologia to nauka o Kościele, czyli bardzo szeroki wachlarz problemów. Może kilka przykładów?

Życie kościelne – życie i rządzenie Kościołem. Zagadnienie kolegializmu, zwłaszcza zagadnienie prymatu. Ja ten temat bardzo lubię, ale także musiałem w niego wniknąć – poprzez pracę nad dialektyką i pragmatyką funkcjonowania prymatu na przecięciu z kolegializmem.

Chodziło także często o ekumenizm, a więc problem zjednoczenia chrześcijaństwa, tak mu bliski. Ja byłem zmuszony do zajęcia się tymi zagadnieniami, gdy prowadziłem wykłady z ekumenizmu katolickiego na bazie II Soboru Watykańskiego.

Aczkolwiek, jak to zwykle bywa, zwłaszcza podczas wakacji, rozmawialiśmy na różne inne tematy, także takie codzienne, zwyczajne, ludzkie. O tym, co dzieje się wokół.

Jaki był prywatnie Ojciec Święty? Jak Ksiądz Kardynał ocenia Karola Wojtyłę w kontaktach osobistych, w sytuacjach codziennych?

Całe otoczenie zawsze darzyło Go ogromnym respektem, ale On nigdy tego nie okazywał, owszem, potrafił być tak ogromnie prosty, jak wtedy, gdy zjeżdżaliśmy z Gęsiej Szyi i jednemu z towarzyszy zepsuło się wiązanie. Zatrzymaliśmy się na stoku, ale ponieważ stok był dosyć stromy, więc nie miałem sił na to, żeby mu to wiązanie poprawić. Kardynał – już wówczas – Wojtyła uklęknął i naprawił mu to wiązanie. Do dzisiaj mi to staje w oczach.

Druga sytuacja: kiedyś jego szofer wjechał w zaspę śnieżną, w zimie. Nie było sposobu, jak się z niej wydostać. Wtedy kardynał wyszedł z tego samochodu i pchał go, pchaliśmy to auto razem – zwyczajnie, po równemu, z uśmiechem. On w tym nie widział niczego nadzwyczajnego. On to traktował jako coś naturalnego, bo On był naturalny.

A czy On był wesołym kompanem?

Bardzo. Z jednej strony był skupiony i zamyślony. Z drugiej – wesoły. Bywało jedno i drugie. U Niego wszystko ewoluowało. Na pewnym etapie potrafił być bardzo zamyślony – prawie mistycznie. Innym razem potrafił być wesoły, radosny, uśmiechnięty. Świetnie odbierał żarty, nie był sensatem, który gorszy się wszystkim dookoła. Potrafił być normalnym, prostym człowiekiem, który pogodnie reaguje na wszystko, co dzieje się wokół niego.

W testamencie Ojca Świętego jest zdanie: „nie mam rzeczy osobistych, które można byłoby rozdzielić”. Podobno wiódł ogromnie skromne życie?

Podam przykład: jeździł na nartach ciągle w tej samej, starej wiatrówce. To była, oczywiście, ciepła wiatrówka, ale ogromnie sfatygowana. On sięgał coraz wyżej, ale wiatrówka się nie zmieniała. Był ubogi przeraźliwie, nie dbał o swój standard życia. Na szczęście ksiądz Dziwisz, a potem i siostry, o to dbali, ale on sam osobiście… Na pewno można by opowiedzieć szereg sytuacji, które potwierdzały, że On był ogromnie skromny.

Natomiast sedno sprawy leży gdzie indziej, mianowicie, że przede wszystkim to było zamodlone życie. To jego życie było oddane Bogu, w zjednoczeniu z Matką Przenajświętszą.

Bycie pokornym na szczycie świata…

On był na pewno na szczycie świata. Był taki właściwie zagubiony w tym świecie, jednocześnie nad tym światem panujący – Athleta Dei.

Oczywiście, my jeszcze ciągle ulegamy tej atmosferze, która się wytworzyła w związku ze śmiercią Ojca Świętego i skłonni jesteśmy do apoteozowania Go. Ale wiele z tego zostanie, nawet jak opadną uczucia.

Na ile ważna jest praca z naszym duszpasterstwem, której celem jest, żeby znacznie więcej przedsiębiorców i pracodawców przyciągnąć do Kościoła i uczynić ich żarnami w tym Bożym młynie?

Jest to na pewno jedna z moich idei i pragnień, choćby ze względu na założyciela mojego zgromadzenia. Wiem, jaką rolę do tego przywiązywał Leon Dehon. On jest i będzie tu przewodnikiem i głównym inspiratorem.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Paweł Orkisz