Wywiad Sławomira Zatwardnickiego z Małgorzatą Felicką, o biznesie i nie tylko

Jak chrześcijański biznesmen powinien patrzeć na osiąganie dochodu i bogacenie się?

Przedsiębiorca zajmuje się bogaceniem się niezależnie od tego, czy jest chrześcijaninem, czy nie. Natomiast chrześcijanina powinna cechować świadomość tego, jaki jest cel bogacenia się i od czego zależy sukces. W skrócie, celem dla chrześcijanina nie powinno być bogacenie się samo w sobie, lecz bogacenie się dla osiągnięcia jakiegoś dobra, i to takiego dobra, które jest zgodne z przekazem Ewangelii.

Może to brzmi zbyt górnolotnie, ale sprowadzając zagadnienie, o które Pan pyta, na grunt praktyki, można powiedzieć, że bogacenie się powinno służyć budowaniu życia, a nie jego destrukcji, powinno być wykorzystywane dla rozwoju przyjaznych stosunków między ludźmi, sprzyjać ich wszechstronnemu rozwojowi.

Czyli – jak rozumiem – osiąganie dochodu nie służy tylko samemu biznesmenowi?

Przedsiębiorca ma wpływ zarówno na swoje życie, jak i na życie swoich pracowników, klientów, dostawców. To jest odpowiedzialna rola, wymagająca czujności, żeby nie zwyciężył egoizm lub zachłanność. Żeby się przed tymi i innymi zagrożeniami ustrzec, przedsiębiorca powinien pamiętać, że mimo atrybutów władzy, tak naprawdę jest tylko pośrednikiem w dystrybuowaniu dóbr, które nie pochodzą od niego samego, lecz od Stwórcy, do którego wszystko należy.

Czy jest możliwe prowadzenie biznesu opartego na zasadach chrześcijańskich? W dzisiejszym świecie, który wydaje się być już nawet nie tyle achrześcijański, co jawnie antychrześcijański?

Prowadzenie biznesu jest aktywnością ani nie lepszą, ani nie gorszą od innych, tak że Pana pytanie można przeformułować i zapytać inaczej: czy możliwe jest aktywne życie oparte na zasadach chrześcijańskich? Takie życie jest trudne, bo wymaga odwagi i uwagi. Odwaga i uwaga dotyczą podejmowanych decyzji i tego, co i jak się wdraża.

Myślę, że bardzo pomaga modlitwa, czyli pytanie Boga o to, co mam zrobić w konkretnym przypadku. Czy to, co mam zamiar zrobić lub powiedzieć podobałoby się Jezusowi, czy nie wykracza przeciw Jego naukom, czy gdybym Go nagle dziś spotkała, to powiedziałby: „nie mam do ciebie pretensji, zrobiłaś wszystko, na co było cię stać”, czy też zapytałby ze smutkiem, kto mi coś takiego podpowiedział?

Nurtuje mnie jednak wątpliwość, czy można być konkurencyjnym, jeśli poważnie traktuje się wartości chrześcijańskie, a konkurencja stosuje bezwzględne strategie wyzute często z jakichkolwiek zahamowań moralnych.

Wiele badań potwierdza prawidłowość zaskakującą w pierwszej chwili – bo jesteśmy zalewani informacjami, które temu przeczą – długofalowo opłaca się uczciwość i przyzwoitość. Głęboko w to wierzę.

Moje obserwacje skłaniają mnie do sformułowania tezy, że przy takim systemie podatkowym, jaki mamy w Polsce, i z powodu ciężaru wszystkich składek, które przedsiębiorca musi odprowadzać Państwu, przetrwanie firmy na rynku wymaga od przedsiębiorcy takiego zaangażowania, które często prowadzi go do pracoholizmu. Byłby to więc wybór: pracoholizm albo bankructwo. Co Pani na to?

Być może dlatego, że jestem kobietą, nigdy nie mogłam sobie nawet pozwolić na pomysł, żeby być pracoholiczką, bo zanim założyłam firmę miałam dwóch synów wymagających mojego czasu i uwagi. Przenosząc pytanie na grunt dobrze mi znany: niektóre gospodynie domowe mają zadbane dzieci, porządek w domu, kwiatki podlane, okna wymyte i jeszcze mają czas na spotkanie z przyjaciółką i dobrą lekturę. A są i takie, którym wszystko sprawia kłopot i ledwie żyją z przepracowania.

W mojej praktyce zawodowej przełomowym momentem było przyjście do firmy młodego pracownika, którego przekonałam, że nie jest moim celem wyciśnięcie z niego wszystkich soków, tylko współpraca korzystna i dla niego, i dla mnie. Zaufaliśmy sobie nawzajem piętnaście lat temu i od tamtej pory miałam z kim podzielić się odpowiedzialnością i od kogo czerpać wiedzę z dziedziny, w której w ogóle się nie orientowałam (jest nią mechanika maszyn), a która była ważna w mojej działalności.

Drugim momentem zwrotnym było powiedzenie sobie: muszę przestać się bać zagrożeń, których jestem świadoma, a których w każdej działalności gospodarczej jest multum, bo zwariuję. Takich zagrożeń jest naprawdę wiele, i dopiero jak zacznie się coś konkretnego robić, wyrastają jak grzyby po deszczu. Wynikają na przykład z konieczności przestrzegania niezliczonych przepisów, zarówno tych, które się zna, ale które na przykład paraliżują działalność lub wzajemnie się wykluczają, jak i tych, których nawet się nie zna, ale podejrzewa się, że mogą istnieć.

Źródłem lęków jest też narażenie na nieuczciwość innych, groźba utraty płynności finansowej, sprawy związane z bezpieczeństwem i zdrowiem pracowników, zagrania ze strony konkurencji,… mogłabym tak długo wyliczać. W pewnym momencie poczułam się osaczona niepokojącymi myślami antycypującymi niepomyślny rozwój zdarzeń. Na szczęście udało mi się któregoś dnia opanować i wtedy postanowiłam, że nie dam się strachowi. Stwierdziłam, że muszę robić tyle, ile mogę, a resztą nie przejmować się i zdać na los (lub Opatrzność). Co ma być, to będzie – ale dopiero po tym, jak zrobię wszystko, co mogę, aby losowi pomóc.

Tak że gdy myślę o swojej przeszłości, to widzę, że nie groził mi pracoholizm, tylko nerwica związana z zagrożeniami towarzyszącymi pracy.

Nie miała Pani problemu z zachowaniem odpowiednich proporcji w relacji rodzina-praca?

Zawsze za miarę swojego sukcesu uważałam nie rozmiar firmy lub stan konta, ale styl życia, który mogę mieć dzięki mojej pracy. Praca służy mi do tego, żeby rodzinie i w rodzinie działo się dobrze. Taką mam hierarchię wartości. Oczywiście można tę myśl rozwijać, na przykład mówiąc, że dobru rodziny służy dobrobyt materialny, albo dobre samopoczucie psychiczne matki, czyli moje.

Nigdy nie miałam ambicji wielkościowych, miałam zawsze potrzebę sensowności tego, jak żyję i co robię. Chyba to właśnie pomagało mi w znajdowaniu właściwej proporcji.

A co z rozwojem osobistym przedsiębiorcy?

Sądzę, że podejmowanie odpowiedzialności za siebie i innych, a to właśnie ma miejsce w sposób bardzo widoczny w przypadku działalności przedsiębiorcy, wyczula na wyzwania natury moralnej. To skłania człowieka do szukania uzasadnienia dla takich a nie innych posunięć. Dla człowieka wierzącego oznacza to potrzebę uważniejszego wsłuchiwania się w głos sumienia, w głos Boga. Zaczyna się dialog, który wchodzi w krew i nabiera intensywności.

Ów dialog rozumiem tak, że gdy ja nie wiem, co mam zrobić, sprawdzam, co mi przekazują słowa Boga, staram się za nimi podążać. Albo mi się to udaje, albo nie, zaś dalszy bieg wypadków pokazuje mi, jakie były tego konsekwencje i czy w ogóle dobrze się domyślałam, że właśnie takie było oczekiwanie życia wobec mnie. W miarę upływu czasu zbiera się coraz więcej takich momentów – pytań i odpowiedzi na nie otrzymanych przez następujące po nich zdarzenia – można więc te odpowiedzi porządkować i dzięki temu lepiej rozumieć, jak powinno się swoim życiem na takie pytania odpowiadać. Przedsiębiorca ma bardzo dużo okazji tego typu, ponieważ uczestniczy w licznych i szybkich procesach, w których jest stroną aktywną. To sprzyja rozwojowi osobistemu.

Ponadto, ponieważ przedsiębiorca wykonuje zadania całościowe, ogarnia swoim myśleniem pewne całości i nabiera oglądu sytuacji jakby trochę z lotu ptaka. Jest to niewątpliwa zaleta pracy wymagającej myślenia systemowego. Trzeba umieć się uczyć, przyznawać do błędów, pokonywać własne słabości, pociągać za sobą ludzi, orientować się w zmieniających się trendach.

To wszystko jest ciekawe i sprzyja rozwojowi własnych umiejętności. Nie można tylko dać się sponiewierać prozie, szczegółom, jakiemuś poczuciu beznadziei, bo wtedy źle się dzieje i z przedsiębiorcą, i z przedsiębiorstwem.

Interesują mnie motywy, dla których chrześcijanie podejmują się prowadzenia biznesu. Jak było w Pani przypadku?

W moim przypadku założenie firmy było koniecznością życiową. Musiałam się utrzymać, a nie miałam innego pomysłu na zatrudnienie się w miejscu, które gwarantowałoby dobre zarobki. Był rok 1989, kiedy podpisaliśmy Akt Założycielski, a działalność rozpoczęliśmy wiosną 1990-go roku. Był to czas zmian i widziałam dla siebie szansę. Poza tym jestem osobą niezależną, więc odpowiadało mi to, że nie będę musiała nikogo słuchać i że będę mogła sama regulować sobie ilość czasu spędzanego w pracy. Moi synowie byli wtedy mali (starszy miał 9, a młodszy 6 lat)  i dlatego nie byłam atrakcyjnym pracownikiem. Za to jako przedsiębiorca mogłam przenieść doświadczenia z kierowania domem na kierowanie firmą. Udało się, ale dziś myślę, że był to cud.

Jak „wpuścić” Pana Jezusa do pracy zawodowej?

Pamiętać, że wszystko do Niego należy i od Niego zależy. Wszystko!

I to wszystko? Wystarczy?

Wydaje mi się, że tak. Gdyż jeśli się tę prawdę przyjmie, to podział na sacrumprofanum przestaje obowiązywać. Nie trzeba więc już „wpuszczać” Jezusa do pracy zawodowej. To On nas wszędzie „wpuszcza”, a nie my Jego.

Ciekawy jestem, czy doświadcza Pani obecności Boga w swoim życiu, także tym zawodowym.

Doświadczam obecności Boga w tym, że w życiu osobistym otoczona jestem miłością wielu bliskich ludzi. To jest najważniejsze. To daje mi radość i siłę do życia, i oczywiście też do pracy.

Natomiast w działalności zawodowej mam szczęście do ludzi porządnych, uczciwych, ambitnych. Gdy są to pracownicy, to są prawdziwym skarbem, gdy są to kooperanci, jest po prostu normalnie i przyjemnie pracować. Doświadczam też obecności Boga w biegu wydarzeń, w tym, że w danym miejscu i w danym momencie wydarza się akurat to, a nie co innego, i że te wydarzenia układają się w sens.

Czy można przeliczać Boże błogosławieństwo na wymierne korzyści – pieniądze?

Uważam, że nie można przeliczać Jego błogosławieństwa na wymierne korzyści. Jego błogosławieństwem jest wszystko, co się dzieje, i to niezależnie od tego, czy według mojej ludzkiej oceny jest to korzystne czy nie. Czy widzieliśmy szczęśliwych biedaków, którzy siali wokół siebie dobro i ponurych bogaczy, którzy nienawidzili siebie i wszystkich dokoła? Jeśli tak, to mamy dowód  słuszności tego, o czym mówię.

Czy chrześcijańscy biznesmeni mają możliwość korzystania z jakichś form pomocy odpowiednich dla nich? Mogłaby Pani coś takiego polecić?

Jestem członkinią Duszpasterstwa Przedsiębiorców i Pracodawców „Talent”, prowadzonego przez księży sercanów. To wspaniała i potrzebna inicjatywa. Tam można i znaleźć wsparcie, i wymienić się problemami, i douczyć, i wspólnie rozważać, czego oczekuje od nas Bóg. Dziękuję za to, że Opatrzność poprowadziła mnie ścieżką, na której znalazłam informację o tym Duszpasterstwie i polecam przedsiębiorcom chrześcijańskim, aby dołączyli do nas.

Na koniec proszę o jakąś radę czy zachętę dla tych chrześcijan, którzy albo już parają się biznesem, albo dopiero zamierzają.

Muszę się powtarzać, ale najszczerzej radzę, aby chrześcijańscy przedsiębiorcy pamiętali o tym, że wszystko należy do Boga, a na końcu Bóg spyta, co zrobiliśmy z talentami, którymi nas obdarował. Czy staraliśmy się je rozmnożyć wierząc w Jego hojność i dobroć, czy zakopaliśmy głęboko ze strachu, że upomni się o swoje.

Wywiad przeprowadził: Sławomir Zatwardnicki

__________________________

Małgorzata Felickaabsolwentka Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej, absolwentka Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka, wspólniczka w firmie usługowej w branży maszyn budowlanych, publicystka „Więzi” i „Przeglądu Powszechnego”, fundatorka Fundacji „Iskra”, członkini Duszpasterstwa Przedsiębiorców i Pracodawców „Talent”, ostatnio – szczęśliwa babcia.

Tekst pochodzi z Serwisu Edukacji Ekonomicznej portalu Opoki
dofinansowanego przez Narodowy Bank Polski